Uczta
Achalciche miało być naszym miastem przelotoweym - stare miasto, monastyr (zapomniałem jaki :( ) i dalej do Vardzi. Okazało się inaczej... W pierwszej chwili zapragnęliśmy pójść do Ormiańskiej restauracji. Wszyscy taksówkarze zapewniali nas że tu takiej nie ma, mimo dużej mniejszości Ormiańskiej, jednak jeden powiedział, ze coś tam zna... I mimo, że nas zrobił w konia, gdyż była to typowa gruzińska restauracja (z piękną kelnerką :D ) to jednak nie czuliśmy się zawiedzeni. Po skromnym jedzeniu, gdy przyszedł czas na rozliczenia kto co zżarł, do naszej pani rachunkowej podszedł Gruzin, rzucił jej 100 lari i powiedział, ze to za nas. Jak zwykle było mi głupio, bo w sumie nie lubię jak mi ktoś stawia jedzenie, ale cóż było począć - poszliśmy do naszych sponsorów pogadać. Okazali się bardzo śpiewni, taneczni, alkohololubni i w ogóle fajni :D Ich Tamada, był do niedawna jednym z głównych tancerzy Erisioni, a jego zdjęcie, gdy w gruzińskim papachi skacze na czerwonym tle można znaleźć na wielu portalach o Gruzji. Jego aktualna ksywa to SNickers, bo gustuje w pewnym batonie... Na nasz wspólny stół zaczęto wnosić kolejne porcje jedzenia, owoców, wina, lemoniad, a my cały czas jedliśmy, rozmawialiśmy, spiewaliśmy, tanczyliśmy i piliśmy... Gdy po 4 godzinach uznaliśmy ze czas do domu, przypomnieliśmy sobie, ze domu nie ma. Na szczęście chłopaki okazali się bardzo pomocni i w hotelu, w którym miejsce dla 1 człowieka kosztuje 30 Lari zaplaciliśmy po 12 lari na głowę. Po chwili, gdy wrzuciliśmy zmęczone dziewczyny do pokoju, sami pojechaliśmy z chłopakami na dalszą imprezę. Najpierw po piwo, a później na hotelowy basen. Wrażenia - bezcenne :) Żal było wyjeżdżać. Oczywiście monastyr i stare miasto zwiedziliśmy następnego dnia, ale jakieś to wszystko było mało interesujące po poprzedniej nocy :)
Miasto skalne Vardzia
Do Vardzi można dojechać albo busikami, albo taxi - w naszym wypadku - grupy na 5 osób i male taxi nęciło i gorący bus kusił :) Wybraliśmy taxi - dzięki temu, można się zatrzymać we wszystkich atrakcjach po drodze. A wybór jest ogromny - od pięknej fortecy przy zjeździe z drogi Achalciche - Achalkalaki na Vardzię, przez targ niewolników, starą stolicę Dżawachetii, pomniejsze miasta skalne i masę innych pięknych miejsc i budowli. Nie zatrzymaliśmy się nigdzie - nie było czasu :) Dojechaliśmy do Vardzi akurat na ostatnią chwilę ze słońcem i jak głodne wilki rzuciliśmy się do zwiedzania tego pięknego miejsca. Jest niesamowite i pozwala pojąć potęgę XIII wiecznej Gruzji. Żyć nie umierać! Szkoda, że nie zachowało się w całości. Szczególnie polecam wykuta w ścianie świątynie i znajdujące się za nią tunele, które pozwalają pojąć jak Vardzia wyglądała dawniej, nim trzęsienie ziemi nie zniszczyło jej większej części. Po 2 godzinnym spacerze chętni iść tylko spać zostaliśmy nagle zaproszeni na Ormiańskie żarło. Wreszcie coś nie gruzińskiego! :) Oczywiście z ochotą przystaliśmy na propozycję i zasiedliśmy do stołu. Ormianie uraczyli nas ormiańskim chlebem i jeszcze czymś dobrym, ale juz zapomniałem czym, a potem zaczęli swoje śpiewy... śpiewy w 6 językach. Okazało się, że trafiliśmy na śpiewaczkę, która pokazała nam, że nawet nie znając jezyków można śpiewać piosenki w tychże :) Pół godziny znajomości nam jednak starczyło, pożegnaliśmy się czule i pewni, że to już koniec kaukaskiej gościnności poszliśmy do hoteliku. Ale nie. Tu czekała na nas "benzyna" do picia (miejscowi nazywali ją czacza) oraz pełny stół jedzenia, na które niewielu miało jeszcze miejsce. I jak to przez większość ostatnich nocy bywało, spać nie poszliśmy trzeźwi... W międzyczasie między piciem a spaniem trafiliśmy z właścicielem hoteliku do miejscowych gorących basenów. Są bardzo gorące! Uwaga dla osób o słabych organizmach - u nas 1 osoba prawie zemdlała - do hotelu ją zanieśliśmy... Autobus do Kobuleti, do którego chcieliśmy się przebić na kilka dni odpoczynku odjeżdża dość wcześnie rano (koło 9) więc ostrzegam przed zbyt intensywnym piciem - wstać trzeba - później nic nie ma!