"Z dzieckiem w plecaku" to autorski projekt podróżniczy Beaty Rudnik-Tulej, Konrada Tuleja oraz ich obecnie pięcioletniego syna Mikołaja. Na podróżniczym koncie mają m.in.: trekking po Bałkanach oraz wspinaczkę - z dwuletnim dzieckiem w nosidle górskim wspięli się na Mitikas 2917 m n.p.m. - najwyższy szczyt Grecji, na najwyższą górę Albanii i Macedonii - Korabit/Korab 2764 m n.p.m. oraz zwiedzili Masyw Riła w Bułgarii; przejechali również wózkiem dziecięcym przez najwyższe pasmo górskie w Hiszpanii - Sierra Nevada i wyszli na kolejny szczyt z Korony Europy Mulhacén 3479 m n.p.m., poza tym Poza tym wraz z dzieckiem przeżyli tramping w Rumunii, Ukrainie, Portugalii, Czechach, Malcie i Gozo.
Rodzinne wyprawy mają charakter niekomercyjny: śpią w namiocie, przemieszczają się tanimi lokalnymi środkami transportu, a także sami organizują sobie wyżywienie. Dzięki temu poznają prawdziwych ludzi i asymilują się z ich naturalnym środowiskiem.
W obecnym roku zrealizowali projekt "Południowy Kaukaz z dzieckiem w plecaku" (The South Caucasus Trek with a kid in a backpack 2011) .
Patronami medialnymi wyprawy "Południowy Kaukaz z dzieckiem w plecaku" są:
Magazyn Górski, Radio Kraków oraz portal kaukaz.pl.
Uczestnicy wyprawy: Mikołaj Tulej (lat 6), Beata Rudnik-Tulej, Konrad Tulej
Tekst: Konrad Tulej
Foto: Beata Rudnik-Tulej, Konrad Tulej
Przejechaliśmy pociągiem do Warszawy, gdzie zrobiliśmy zakupy i zjedliśmy dobry obiad (pyszne posiłki czekały na nas dopiero na Zakaukaziu). Po odprawie bagażów, Mikołaj bardzo ładnie bawił się z dziećmi na placach zabaw w oczekiwaniu na wejście na pokład samolotu. Planowany wylot o 22.30 opóźnił się z powodu czekania na pasażerów tranzytowych. Lo był spokojny.
Po wylądowaniu na małym lotnisku w Erywaniu wymieniliśmy pieniądze i dostaliśmy wizy. Przy wypełnianiu kwestionariuszy wizowych nie wpisaliśmy adresu naszego zamieszkania w Armenii, bo niby co mieliśmy wpisać: namiot firmy Marabut. Miła pracowniczka lotniska powiedziała nam byśmy wpisali Plaza i będzie OK. I było OK. Po wschodzie słońca pojechaliśmy taksówką w stronę centrum. Potem pieszo z plecakami maszerowaliśmy pustawymi ulicami stolicy Armenii. Głównym naszym celem był wyjazd w góry, więc zwiedzanie Erywania było pobieżne i szybkie. Najważniejsze, że Mikołaj popływał na wodnej karuzeli w parku miejskim za 150 AMD (ok 1,25 zł), rozmieniliśmy dolary i kupiliśmy trochę jedzenia.
W Asztarak za sprawą upału zaczęliśmy odczuwać ciężar plecaków. Zwiedziliśmy jeden z kościołów z XIII wieku których w Armenii jest mnóstwo. Dalej do Biurakan pojechaliśmy autobusem, choć taksówkarze dawali nam różne oferty, z żadne nie skorzystaliśmy. W Biurakan zrobiliśmy zakupy i dalej pojechaliśmy prywatnym samochodem, za który zapłaciliśmy aż 8000 AMD (prawie 70 zł), ale mamy nauczkę na następny raz. Najważniejsze, że na wieczór byliśmy już u stóp najwyższej góry w Armenii. Na małym parkingu przy restauracyjce spotkaliśmy Polaków, którzy wynajęli pokój przy restauracji za 25000 AMD. Zaproponowali nam wspólny nocleg, ale woleliśmy nasze M1. Namiot szybko rozbiliśmy przy Instytucie Promieniowania Kosmicznego i wskoczyliśmy w śpiwory. Pierwsza noc w Armenii była chłodna.
Ten dzień cały czas spacerowaliśmy i wyszliśmy aklimatyzacyjnie dla Mikołaja na wysokości 3500 m n.p.m. Znaleźliśmy ciepłe źródła, w których planowaliśmy kąpiel następnego dnia po powrocie ze szczytu. Pogoda była piękna, a cudowne łąki na zboczach wulkanu cieszyły oczy i pobudzały nozdrza.
Kolejny dzień w górach miał być dniem wyjścia na szczyt. Niestety, za późno wygrzebaliśmy się ze śpiworów, pote nie poszliśmy wydeptaną ścieżką, tylko granią, na której Mikołaj do szczytu Południowego 3879 m n.p.m. maszerował samodzielnie. Trochę to trwało i na dodatek pogoda popsuła się. Na szczyt Północny nie udało się dotrzeć. Szal goryczy przelał błąd przy schodzeniu, kiedy to minęliśmy ciepłe źródła w których mieliśmy się wykąpać. O podejściu po wielkich kamieniach z powrotem do źródeł nikt nawet nie pomyślał. Z poczuciem niedosytu wróciliśmy do namiotu.
Po obfitym śniadaniu i spakowaniu całego dobytku do plecaków, niemalże w samo południe rozpoczęliśmy schodzenie z góry pozdrawiani przez Jezydów, czyli Kurdów, którzy na Aragatsu są pasterzami. Przy schodzeniu minęła nas par starszych Norwegów, która wynajętą taksówką zjeżdżała do Biurakan. Pomachali nam z uśmiechem i choć mieli sporo miejsca w aucie, nie wpadli na pomysł podrzucenia nas kilka kilometrów. Przy pięknej pogodzie zabezpieczeni kremem 50+ robiliśmy kolejne kilometry. Beatka czytała na głos pierwszą częś opowieści z Narnii i tak po 10 km zatrzymał się samochód z dwójką dzieci i rodzicami. Nauczyciel akademicki i okulistka mieli wystarczająco miejsca dla naszej trójki, dwóch dużych plecaków i wózka. Dzięki nim dojechaliśmy do Biurakan. Tam spotkaliśmy rowerzystów z Eczmiadzyn, którzy zmierzali do twierdzy Amberd. Po krótkiej wymianie informacji pożegnaliśmy się i wsiedliśmy do autobusu jadącego do Erywania.
W Erywaniu wysiedliśmy na dworcu południowym. Dalej, w skwarze, pojechaliśmy marszrutą na północny dworzec autobusowy. Na pustym dworc okazało się, że za chwilę odjeżdża ostatnia marszrutka w stronę Sewanu. Gdyby nie pomoc miłego pana portiera, który przekonał kierowcę, aby dostawił dwa krzesła dla nas, pewnie spalibyśmy w hali olbrzymiego dworca. W marszrutce poznaliśmy panią doktor, która zaprosiła nas do ekskluzywnego Harsnaqar Hotel Complex. Tam zostaliśmy ugoszczeni przez jej dwóch synów. Mikołaj moczył się w basenie, a my posmakowaliśmy herbaty z ziół które tak specyficznie pachniały nam w górach. Wieczorem rozbiliśmy namiot na publicznej plaży, gdzie w kolejnych dniach spotkaliśmy mnóstwo miłych osób.
Następnego dnia nawet nie zdążyłem wrócić z zakupów z położonego nieopodal miasteczka o takiej samej nazwie jak Jezioro, a już Mikołaj był nakarmiony udkiem z kurczaka, owocami i lawaszem. A wszystko to dostał od miłego małżeństwa z Erywania, które przyjechało na weekendowy wypoczynek pod namiot nad Sewan. Mikołaj cały dzień bawił się na żwirkowatej plaży. Wieczorem zjedliśmy kolację w przydrożnej restauracji, gdzie zajadaliśmy się pstrągami z grilla. Tradycyjnie w śpiworach Mikołaj zasnął po lekturze kolejnego rozdziału opowieści z Narnii.
Tego dnia spotkaliśmy dwóch Michałów z Polski i bardzo sympatyczną rodzinę z Erywania, która wiele lat mieszkała w Polsce. Od rodaków dowiedzieliśmy się o Hostelu Georgia w Tbilisi, który później stał się naszą bazą wypoczynkową w Gruzji.
Mikołajek popływał na rowerku wodnym, a popołudniu znów usłyszeliśmy polską mowę. Ormiańskie małżeństwo pracujące w Polsce przyjechało z dziećmi do ojczyzny na wakacje: on pracownik naukowy KUL, ona nauczycielka języka angielskiego w szkole podstawowej.
Więcej o projekcie "Z dzieckiem w plecaku” na stronie zdzieckiemwplecaku.pl