Transport sił ONZ
fot. Aleksandra Kowalczuk
Jak ja trafiłem na wojnę?
Jak każdy - przypadkowo.
Pod koniec lipca zakończyłem w większości turystyczną część mojego zaplanowanego wyjazdu do Gruzji i rozpocząłem ten stricte naukowy. Wraz z 3 dziewczynami rozpoczęliśmy od spotkań z gruzińskimi politykami i ekspertami, którzy dyskutowali z nami na tematy zawarte w naszym badaniu. Badaniu o tytule : "Identyfikacja etniczna mieszkańców Gruzji oraz ich pogląd na sytuację wewnętrzną i międzynarodową ich kraju na przykładzie Tbilisi, Swanetii, Adżarii, Abchazji, Kodori i Imertii. Badanie terenowe". Przygotowania do badania szły dość pomyślnie, spotkania w Tbilisi, Kutaisi, Zugdidi i Swanetii również były ciekawe. A miejsca które odwiedziliśmy bardzo piękne. 6.08 o 1 w nocy wyruszyliśmy do Mestii z Zugdidi, by o 7 nad ranem w ciężkich warunkach przerobionym na autobus Kamazem wyruszyć w stronę doliny Kodori. Droga choć ciężka (mimo faktu, że została wybudowana zaledwie rok temu) była bardzo pięknie położona, a trzęsący się samochód nie pozwalał zasnąć... Do Kodori dojechaliśmy po ok 5 godzinach gdzie powitała nas druga kontrola wojskowych
(pierwsza miała miejsce 1,5 h od Zugdidi i byli to rosyjscy mirotwórcy na granicy republiki, a następnie po godzinie trzecia
i czwarta (chwilkę przed naszym obozem). W drodze mieliśmy jeszcze okazję obejrzeć transport sił ONZ zmierzających, jakby nigdy nic w stronę Kodori.
Dolina Kodori
Po wyjściu z Kamaza zostaliśmy przyjęci przez miejscowych Gruzinów, którzy zaopiekowali się nami, jak to zwykle w Gruzji bywało, niebywale gościnnie. Trafiliśmy do przepięknie położonego, rok wcześniej odnowionego obozu miejscowych harcerzy Patrioti, którego jeden z naszych przyjaciół był wiceszefem.
Pierwszy wieczór był oczywiście intensywnym odpoczynkiem (drzemka, kolacja, tańce, sen), a drugi miał być dniem roboczym. Mnie, jako jedynego faceta w grupie wysłano do pokoju z łóżkiem, które w zeszłym roku do obozu Patrioti przywiózł sobie sam Prezydent Saakaszwili. Podobno było to jedyne łoże, na którym mogłem się, podobnie jak Prezydent, zmieścić. Niestety, mimo ambitnych planów drugiego dnia pobytu wprowadzono stan wyjątkowy, który według chłopaków był normą w dolinie Kodori. Musieliśmy czekać, gdyż nie przepuszczano nas przez punkty kontrolne. A główna wieś Kodori, w której mieliśmy się spotkać - Ażara - była dość daleko. Dzień zszedł nam na zwiedzaniu przecudownej dolinki, piciu gazowanych (!!!) źródeł wody mineralnej, podziwianiu ogromnych, śnieżnych czap, które mimo 30*C utrzymywały się w pobliżu naszego obozu i niesamowicie pięknego lasu.
Chłopaki pokazały nam również położony niedaleko obóz, który za 5 dni miał być jako drugi w kolejności odnawiany i przerabiany na miejsce letniego życia i zabawy harcerzy Patrioti. Miał być... Pierwszy obóz miał być od 15 sierpnia zajęty przez dzieci. Również miał być... 10 sierpnia obóz zaatakowali i zniszczyli sołdaty i mirotwórcy. Tego dnia późnym wieczorem zaczęły się telefony i SMSy z Polski. Bardzo złowieszcze i bardzo smutne SMSy.
"Mateusz, jest bardzo gorąco, starajcie się ewakuować".
"Spokojnie, chłopaki mówią, że nic się nie dzieje"
O bitwach, o ostrzale, o zabitych i rannych. O wojnie.
"Mateusz, 20 Gruzinów zginęło!!! Uciekajcie, to będzie wojna!!!"
"Uch..."
Kodori nie było miejscem, w którym słowo wojna, kojarzy się z czymś odległym. Absolutnie. Pierwszy raz w życiu byłem w stanie wypalić pół paczki beznadziejnych papierosów z taką systematycznością i zaparciem. Świat się walił.
"Sorry, że Cię budzę o 3 w nocy, ale zaczyna być bardzo, bardzo niemiło. Ruscy wprowadzają czołgi do Gruzji. Bombardują miasta!!!"
"O Boże."
Rano chłopaki ciągle twierdziły, że nie jest źle, że to tylko operacja służb specjalnych, że z tego nie będzie wojny, że to tylko zwykłe potyczki. Ciągle nie potrafię sobie wyobrazić czemu z takim ogromnym spokojem to przyjmowali. Nie poganiali nas, nie przyśpieszali, nawet zapewniali, że jeszcze z miejscowymi władzami porozmawiamy. Nie porozmawialiśmy - zbyt wiele ludzi czuło co będzie działo się już za chwilę. Zbyt wielu ludzi chciało uciec z doliny tym samym autobusem co my. Dojechaliśmy do Ażary, jedynego w Kodori miejsca z dużymi sklepami, bankiem i szpitalem, skąd po kilkunastu minutach zaczęliśmy się kierować w stronę Zugdidi. W Dolnie czuć było napięcie, jednak spokój i fakt, ze było tam pięknie jak w raju przesłaniał wszystkie złe myśli. Tylko te SMSy z Polski... Tylko te telefony z Polski... Jechaliśmy spokojnie mijając kolejne punkty kontrolne i nie widząc absolutnie żadnych nowych jednostek, które zmierzałyby w stronę doliny. Jakby nic nie miało się stać. Jakby separatyści nie byli w stanie wypowiedzieć wojny i zająć razem z rosyjskimi mirotwórcami. Wypowiedzieli - dzień później. Jedyną większą aktywnością wojsk w Dolinie Kodori były bardzo intensywne przeloty helikopterów oraz pewne zdenerwowanie wojskowych. Widoczne były również rozstawione tu i ówdzie fortyfikacje.
"Oni mogą zbombardować Zugdidi, spróbujcie się przebić przez Mestię i dalej przez Dolną Swanetię."
"Dopóki dopóty nie bombardują, nie mogę narażać dziewczyn na jazdę przez góry. Pisz, jakby cokolwiek w Abchazji się działo!"
Ostatnie stanowisko również było nieopuszczone. Rosyjscy żołnierze jakby nigdy nic kontrolowali przejazd pojazdów drogą łączącą Mestię i Kodori z Zugdidi. Jakby kilkanaście godzin później ich towarzysze nie mieli zacząć atakować pobliskich dolin. W Zugdidi planowaliśmy zatrzymać się na dłużej. Tylko ja oponowałem. Czułem co się święci i czułem, że pierwszym celem na Zachodzie kraju po Kodori może być właśnie to miasto. Po szybkich zakupach ewakuowaliśmy się taksówką przez Senaki i Poti do Kobuleti.
"Ewakuujcie się do Adżarii, jak najdalej od miejsc strategicznych!"
"Myślę, że w Kobuleti będzie bezpiecznie."
Mirotwórcy
Do dziś jest mi trudno uzmysłowić sobie, że kilka godzin później w te miejsca uderzyły bomby niosących pokój rosyjskich żołnierzy, którzy w ten sposób "bronili" odległej o prawie 200 km Południowej Osetii.
Dobrze, że nie zatrzymaliśmy się w Poti, jak dwie grupy innych Polaków, których niosące pokój bomby wygoniły z wynajmowanych na mieście domów, z rozłożonych nad morzem namiotów. Pierwszy wieczór w Kobuleti, był taki jak zwykle. Można było potańczyć, pojeść, popić. Jak to nad morzem, jak to na wakacjach, jak w pięknej, gorącej i spokojnej Adżarii. Ludzie jeszcze nie czuli tego, co się dzieje. Zachód kraju jeszcze nie był atakowany. Do czasu. Dzieliły nas od tego tylko godziny. Po przepysznej kolacji w restauracji wracaliśmy do hotelu. Po drodze mijały nas wypełnione młodymi chłopakami transportery wojskowe. "Chłopcy jadą na wojnę" - piosenka Pidżamy Porno, od razu rzucała się na myśl . Na dole stał włączony ogromny telewizor, do którego usiadłem, a po zakończeniu wszystkich wiadomości w telewizji wróciłem na moje piętro w hotelu. 20 sekund później w całej Adżarii rozpoczęło się planowe wyłączenie prądu - zaciemnienie przeciwlotnicze. Na horyzoncie widać było błyski. "Petardy w wesołym miasteczku" - pomyślałem. To było Poti.
"Zbombardowali Poti i Senaki! Uważajcie, myślę, że następne może być Batumi. Uważajcie na miejsca strategiczne!!!"
"Siedzimy i czekamy w Kobuleti, tu nic nam nie grozi."
Następnego dnia sytuacja w mieście była kompletnie różna. W restauracjach nie było muzyki, ludzie nie byli weseli - życie powoli umierało.
"Ruscy weszli do Kodori! Macie ogromne szczęście!!!"
"Biedni Gruzini, biedni przyjaciele..."
To było bardzo smutne. Wieczorem odwiedziłem moich znajomych w nadmorskim bungalowie. Nikt nie miał głowy do pracy - wszystko im z rąk leciało. Nikt nie miał głowy do zabawy. Tylko w rogu lokalu grupka osób piła i śpiewała, jak się chwilę później dowiedziałem, by ukoić skołatane nerwy. Ich rodziny żyły pod Gori. Co rusz między ludźmi wybuchały konflikty o to, kto jest winny i kto odpowiada za śmierć tylu niewinnych ludzi. Odpowiedzi nie było. W czasie wojny nie dyskutuje się o winnych. Na rozliczenia przyjdzie czas później.
"OO PLUS GSM: Z OKOLIC BATUMI EWAKUACJA DO GRANICY W SARPI. KONSUL CZEKA ZA GRANICA"
Rano, po wielokrotnym kontakcie z ambasadą, jaki prowadziliśmy od 8 sierpnia skierowaliśmy się do Batumi na ostatnie zakupy przed wylotem, a następnie udaliśmy się w kierunku granicy z Turcją - do Sarpi, gdzie miał na nas czekać polski konsul w Ankarze. Brzegu i plaży pilnowała łódź Gruzińskiej straży przybrzeżnej - taka, jakich wiele zatopiono w Poti i okolicy. Podobno dlatego, że stokrotnie mniejsze i stokrotnie słabiej uzbrojone jednostki szykowały się do ataku na rosyjską flotę wojenną. Czasem niektóre tłumaczenia są tak głupie, że nie trzeba ich komentować...Mimo drobnych nieporozumień i niedociągnięć, które zdarzają się w każdej tak szybko organizowanej akcji, ewakuacja przebiegała dosyć pomyślnie. Po drugiej stronie granicy na uchodźców czekał ogrom lekarzy Tureckiego Czerwonego Księżyca. Dzięki Bogu nie mieli nic do roboty.
"Cieszymy się, że jesteście już po drugiej stronie. Wracajcie szybko do Polski!"
"Nie martwcie się Kochani, niedługo będę"
Pierwsza grupa wyjechała z Sarpi w stronę Trabzonu koło godziny 18 delikatnie przepełnionym autobusem, natomiast z racji faktu, iż obywateli (i nie tylko ich, gdyż opiekowaliśmy się również wieloma innymi obywatelami UE) do zabrania było więcej niż planowano, druga grupa musiała odczekać kilka godzin na kolejny autobus. Do hotelu dojechaliśmy po ok 3-4 godzinach i po informacji, że jednak nie musimy za niego płacić, wszyscy szczęśliwi, bądź udali się na spacer na miasto, bądź wreszcie w bezpiecznym miejscu spokojnie się wyspali. Pobudka była o 4.30. Śniadanie, na szczęście okazało się smaczne i pełne, na co nie wskazywały początkowo stoły pełne masła, dżemu i oliwek, ale bez chleba. Odlot z lotniska w Trabzonie mieliśmy grubo po przyjeździe nań, na szczęście zapewniono nam i wyżywienie i picie, więc oczekiwanie nie było takie straszne. Z drugiej strony okazało się, że nawet w takim miejscu można spotkać wspaniałych i ciekawych ludzi, z którymi dyskusja skutecznie zabiła czas... Przylot rządowego samolotu przywitaliśmy gromkimi brawami, gdyż do ostatniej chwili niektórzy w niego nie wierzyli. W końcu jeszcze dzień wcześniej chodziły plotki, że do Polski przedostaniemy się autobusami... Lot był bardzo spokojny, choć na pokładzie głosy i okrzyki nie cichły.
"Witaj w domu synu!"
"Hej!"
Po obowiązkowym gruzińskim make upie, wszyscy z radością wyszli z samolotu, duża część machając Gruzińskimi flagami oraz z okrzykiem na ustach: "საქართველო - sakartwelo" czyli Gruzja. Bardzo, bardzo miła chwila. Dalej, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach zaczęły się rozmowy z mediami oraz próba dojścia do autobusu, by spokojnie dojechać do domu. Miałem tego "pecha", że wyszedłem ostatni. Nie przewidziałem, że to może tyle trwać. Obowiązkowe pożegnanie z nowymi i starymi znajomymi, przywitanie z rodziną, a dalej witaj przygodo. Pomoc Gruzji nie mogła się skończyć na kilku wypowiedziach. Trzeba działać! Wam też to polecam!