W końcu docieram promem z Kerchu do Rosji , a podczas przeprawy powertape'em naprawiam swoje buty motocyklowe. Do pierwszego poważnego punktu wyprawy, którym jest góra Elbrus dojeżdżam po tygodniu. Na kilkadziesiąt kilometrów przed dojazdem do podnóża góry zaczyna się ściemniać. Szukam miejsca noclegowego przy pobliskiej rzece. Moja obecność wyraźnie zainteresowała starszego pana, który właśnie idzie do mnie z przydrożnych zabudowań. Po przedstawieniu się, pytam o korzystne miejsce na rozbicie namiotu. Wymieniamy kilka zdań i starszy pan zaprasza mnie w gości. Okazuje się, że jest stróżem parkingu dla ciężkiego sprzętu. Odbywa się tu ognisko rodzinne, na które od razu zostaję zaproszony. Większa część ludności, również moi gospodarze, zamieszkująca te rejony jest pochodzenia bałkarskiego (górski naród pochodzenia tureckiego). Prócz bardzo różnorodnego i smacznego jedzenia, na stole stoi dużo alkoholu. Narzucają takie tempo w piciu, że prawie wymiękam. Na szczęście udaje mi się uniknąć kompromitacji- uciekam w kąt. Nie rozumiem tylko jednego: dlaczego zamiast Czarek mówią mi Szarik.
Już podczas zeszłorocznej wyprawy bardzo chciałem zobaczyć Elbrus, niestety nie było mi to dane. W tym roku miało być inaczej. Słynna góra położona jest bardzo blisko granicy z Gruzją, dlatego panuje tutaj wzmożona aktywność militarna- na pewno ma na to również wpływ ubiegłoroczny zamach terrorystyczny. Mam dwie możliwości, aby ją zobaczyć. Pierwszą jest wjechanie kolejką linową (cel zamachu) na 3750 m n.p.m., skąd widać szczyt. O drugiej opcji dowiaduję się od przypadkowo napotkanego po drodze Polaka, który wskazuje mi drogę do obserwatorium położonego na 3000 m n.p.m. Twierdzi, że powinienem dać radę wjechać tam motocyklem. Postanawiam zdać się na słowa rodaka. Wskazana "droga" jest o podłożu mniej lub bardziej kamienistym. Przy pierwszej wywrotce urywam kufer, którego mocowania prostuję w sposób bardzo prymitywny, czyli za pomocą kamieni. Pierwsze koty za płoty, wyprawę można uznać za rozpoczętą. Na najbardziej stromym podjeździe zaczyna brakować mi mocy, gaśnie mi motocykl i znów lecę na ziemię. Poprzednim razem podniesienie motocykla sprawiło mi bardzo dużą trudność, lecz teraz jest tragedia, na co wpływa również spora ilość kamieni. Utknąłem na 2560m n.p.m. Teraz wyjścia nie ma, motocykl dalej do przodu nie pojedzie, jedyna opcja to zawrócić. Próbuję zjeżdżać tyłem tradycyjnie popuszczając sprzęgło na wyłączonym silniku. Idzie mi to wyjątkowo marnie i w pół godziny robię maksymalnie 15m , kładąc przy tym kilkakrotnie motocykl. W końcu dopada mnie kryzys i zaczynam marzyć o tym, by znaleźć się już na dole. Gdy tak marzę i marzę, naglę od strony obserwatorium na drodze pojawia się człowiek prowadzący trzy konie, jak się okazuje- mój zbawiciel. Na imię ma Maret, a może Mazet. Pomaga obrócić Teresę, bym mógł spokojnie zjechać. W między czasie nadchodzą dwie, bardzo sympatyczne Rosjanki. Okazuje się, że ten odcinek drogi jest tak stromy, że konie trzeba sprowadzić, a jazda na nich odpada. Widok asfaltu przynosi sporą ulgę. Dowiaduję się, że napotkane panie mieszkają w ośrodku turystycznym i na siłę zapraszają mnie do siebie. Na miejscu przydzielają mi pokój i karmią. Ta gościnność płynie prosto z serca, ponieważ za nic nie muszę płacić.
Pierwsze starcie ze stromymi, górskimi drogami Kaukazu należy do przegranych.
Cel by zobaczyć słynny Elbrus również kończy się fiaskiem.
Spotkanie z rosyjską policją zaliczam do miłych. Wyprzedzam Ladę i tylko kątem oka widzę znak informujący o wjeździe na teren zabudowany. Kilkadziesiąt metrów dalej, znów kątem oka, dostrzegam zamaskowany foto-radar. W centrum miejscowości już czeka na mnie policjant i macha pałką. Zdjęcie wykazało 103 km/h. Chcą 100$. Po chwili już 50. Z mundurowym rozmawiam jeszcze ok. 10 min., mówię, że jestem studentem, turystą, że rok zbierałem na tą wyprawę. Puszcza mnie wolno.