zdjęcia i fotografie góry Kaukaz, Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, turystyka, podróże, wyprawy, gospodarka, bezpieczeństwo, zabytki, zwiedzanie, trekking, Morze Czarne, wybrzeże, Tbilisi, Batumi, Mccheta, Kazbek, Kazbegi, Wardzia
strona główna strzalka relacje strzalka Kaukaz nasze marzenie

Kaukaz nasze marzenie - Autor: Artur Tusiński, Zdjęcia: Katarzyna Tusińska

konkurs na najlepszą relację z podróży na Kaukaz 2010

wyprawa lipiec-sierpień 2010 Polska - Gruzja

część 2

8 sierpnia Omalo - Lagodechii

Rano budzą nas krzyki drapieżnych ptaków, Jest duża mgła, nic nie widać, nagle mgła opadła pojawiło się słońce. Przed oczami, aż po horyzont piękne góry. Czegoś tak pięknego nikt z nas wcześniej nie widział. Raj pod Kazbekiem jednak nie był tym prawdziwym rajem. To czego doświadczyliśmy nie da się przelać na papier. Całe łąki kwitną, biegają dzikie konie, na horyzoncie porozrzucane ruiny gruzińskich wież warownych. Po śniadaniu podjechaliśmy do jednej z twierdz. Całkiem okazała budowla z kamienia nad Górnym Omalo. Tabliczka po angielsku informowała, że zbiory z tego miejsca znajdują się w Holandii. Z góry ze zdziwieniem zauważamy pozostałości okazałego amfiteatru. Z całą pewnością nie wybudowali go Rosjanie, wyglądał na rzymski. O dziesiątej ruszamy z powrotem z mocnym postanowieniem, aby tu wrócić na dłużej. Droga powrotna zajmuje nam 5 godzin. Cały czas jedziemy na reduktorach hamując silnikami. Mimo zachowania uwagi, dużym problemem są zakręty, na których musimy łamać się na trzy. Jest to bardzo stresujące dla kierowców, jeden błąd, dotknięcie sprzęgła może kosztować życie. Zwiedzenie starożytnego miasta Gremi i winnic Kvareli już nie robi na nas takiego wrażenia. Docieramy do Domu Polskiego w Lagodechii. Tam i w dwóch innych gruzińskich domach mamy zaplanowany nocleg. Warunki luksusowe jakich do tej pory nie mieliśmy - 30 lari od osoby. Ewidentnie potrzebny był nam odpoczynek po trudach Tushetii. Wiadomości o kilkunastogodzinnych kolejkach na granicy armeńskiej spowodowały zmianę planów. Dwudniowy pobyt w Armenii postanowiliśmy zamienić na bliższe poznanie miejscowego jadła i napitku. Gościnności Gruzinów nie było końca.

9 sierpnia Lagodechii

Po długiej, gorącej nocy i późnym śniadaniu na piechotkę udaliśmy się do Parku Narodowego założonego przez naszego rodaka Młokosiewicza. Cały dzień upłynął nam na rozmowach, jedzeniu arbuzów i melonów, budowaniu tamy i leżeniu. Musieliśmy być wypoczęci, bo wieczorem czekała na nas typowa gruzińska biesiada. Dodatkowo dostaliśmy zaproszenie na koncert z okazji II rocznicy wybuchu wojny. Mimo, ze nie rozumieliśmy ani słowa, udzielił nam się patriotyczny nastrój. Ale ten melancholijny stan, na kolacji szybko przerodził się w radosny. Stół uginał się od wszelkiego dobra, specjały gruzińskiej kuchni były wyśmienite, a wznoszonym toastom nie było końca. Wypicie do dna z rogu kozła górskiego, który ma prawie metr długości, jest nie lada wyzwaniem. Na szczęście panie dostały rogi skromniejsze. Gościnność, troska i życzliwość Gruzinów oraz tradycja biesiadowania jest czymś niezwykłym. Pomimo słabej sytuacji ekonomicznej kraju, czuje się radość z życia. Zarówno w Domu Polskim, jak i gospodarzom u których gościliśmy zostawiliśmy dary dla dzieci przywiezione z Polski , art. piśmienne, śpiwory, zabawki i polskie filmy.


biwak na stepie na Azerskim pograniczu

10 sierpnia Signaki, Vashlovani i gdzieś nad rzeką Lori

Rano z dość ciężkimi głowami, zamiast do Armenii dotarliśmy do miasteczka Signagi. Miejsce inne od dotychczasowo widzianych - bo odrestaurowane, czyste i z koszami na śmieci. Wytłumaczeniem tego zjawiska jest miłość Prezydenta Gruzji- Miszy Sakaszwilego do miejsca urodzenia. Potem pojechaliśmy do Parku Narodowego Vashlovani , w przewodniku opisanym jako teren pustynny. Nie dość, że jechaliśmy równolegle do drogi, bo była tak dziurawa, że w każdej rozpadlinie mieściło się pół naszego Defa, to z pustynią nie miało wiele wspólnego. Na dodatek okazało się, że pogranicznik poprosił nas o przepustki do parku, o których pierwsze słyszeliśmy, spisał nas dokładnie z paszportów. Ostrzegł nas przed formalizmem stacjonujących tam amerykanów i niebezpieczeństwem występujących tu jadowitych żmij i skorpionów. Nie było wyjścia, zawróciliśmy, a sępy krążące nad nami utwierdziły nas, że nie ma czego żałować. Obraliśmy kierunek na David Gareja, niestety, a może stety, na skróty. Jeszcze w Polsce gruzińscy przyjaciele z forum off-roadowego ostrzegali nas, że między zbiornikiem Mingechauri a miejscowościa Kazlari nie ma przejazdu przez rzekę Lori. Ale jak przystało na prawdziwych off-roaderów, nie daliśmy wiary. No cóż..dobrze, że lubimy przygody i mieliśmy zapas wody i paliwa. Zachciało nam się stepu, to mieliśmy go po horyzont przez dwa dni, jeżdżąc na azymut. Największym wyzwaniem, było zauważenie w porę kilkunastometrowej głębokości rozpadlin po trzęsieniach ziemi i gwałtownych deszczach nawiedzających te rejony wiosną. Do wieczora błąkaliśmy się, mając wrażenie, że jeździmy w kółko, nie spotykając żywego ducha. Rzeka Lori okazała się jednak tego dnia nieprzejezdna. I w takiej cudownej scenerii zastała nas noc. Ogromne czerwone słońce zachodzące nad pomarańczowym stepem, porosłym milionami kłujących ostów, w których miały kryć się żmije i skorpiony dobrze nastrajało przed nocą. Pomyśleliśmy sobie.co tam Tushetia.W czasie kolacji zaczęło się prawdziwe oblężenie, do lampek i jedzenia ciągnęły stada koników - koni polnych, ważek, modliszek i innego robactwa. Wszystko jak na sterydach, były tak wielkie, że rzadko który mieścił się w kubku. Na niebie droga mleczna, jakby w zasięgu ręki. Tylko ta świadomość spania w namiocie z nieproszonymi gośćmi..


gdzieś pod Dawid Gareja

11 sierpnia David Gareja - Borżomi - Wardzia

Poranek jak zwykle gorący. Temperatura około 40'C. Po kolejnej próbie sforsowania rzeki , nieoczekiwanie trafiliśmy na gospodarstwo. Na przywitanie wybiegło na nas stado wygłodniałych Kaukazów i bardzo zdziwiony gospodarz, na widok samochodów w tym rejonie. Po trudnym dogadaniu się w języku bliżej nieokreślonym dowiedzieliśmy się, że jest to rodzina Azerów z pięciorgiem dzieci. Tak ogromnej biedy wcześniej nie widzieliśmy. Poruszeni sytuacją oddaliśmy masę jedzenia, słodyczy, a nawet ubrań. W ramach podziękowania zostaliśmy zaproszeni na herbatę i dostaliśmy wielki krowi ser. Wszystko to w towarzystwie tych wielkich, warczących psów. A co najważniejsze Azer zaproponował, że pokaże nam miejsce, w którym można przekroczyć rzekę. Wsiadł do mojego samochodu - miałem wrażenie, że pierwszy raz jechał samochodem, a ta skrzynka rysująca ślad, czyli GPS go zafascynowała. Dojazd do przeprawy, która miała być za górką i powrót zajął nam prawie trzy godziny. Brak łączności ze mną dla pozostałych członków ekipy był mocno stresujący. Towarzystwo bardzo się denerwowało, nie wiedząc, czy Azer przypadkiem nie wróci sam z kolegami i będzie to smutny koniec naszej wyprawy. Na szczęście gospodarz okazał się uczynnym człowiekiem, a ja dawno nie byłem witany z taka radością. Przeprawa okazała się mostkiem z dwóch rur położonych na rzece. Po drodze spotykaliśmy pojedyncze osoby na osłach. Jazda zajęła nam kilka godzin przez step, mijaliśmy wojskowe bazy amerykańskie, rosyjskie i co ciekawe polską. Do David Gareja wjechaliśmy od strony Azerbejdżanu. Jest to interesujący zespół klasztorów, a widok na Azerbejdżan, jaki rozciąga się ze skały nad kompleksem zapiera dech w piersiach. W związku z późna porą, podjęliśmy decyzję o dotarciu do Wardzi możliwie najlepszą drogą, czyli przez Tbilisi. Byliśmy przyzwyczajeni, że krowy na autostradzie i brak nawierzchni to normalka, ale nie oznakowany brak przęsła mostu na obwodnicy Tbilisi nas mocno zaskoczył. Dobrze, że było widno. Mijane Borżomi sprawiało smutne wrażenie, widać, że lata świetności dawno minęły. Do Wardzi dodarliśmy nocą, ale dobre ostatnie 40 km, przejechaliśmy nowiutkim asfaltem. W samej Wardzi nie mieliśmy, gdzie rozbić obozowiska, ale udało nam się zdobyć miejsce na podłodze (dwa puste pokoje) w domu gościnnym - po 5 lari na głowę. Zwykłe dechy, a radość jak z hotelu pięciogwiazdkowego. Prysznic z konewki po raz kolejny okazał się super pomysłem. Wieczorem zintegrowaliśmy się z lokalną społecznością, zajadając się naszym azerskim serem.


moja zona Kasia i Azerska rodzina

12 sierpnia Wardzia - Batumi

Gospodarze od rana zajmowali się swoim ulubionym zajęciem czyli pędzeniem bimbru z jabłek, dlatego woda była tylko do 8. Samo skalne miasto w Wardzi robi niesamowite wrażenie, oczywiście dzisiaj po trzęsieniach ziemi, zamiast 50000 tysięcy mieszkańców mieszka tylko 7 mnichów. Jeden z nielicznych zabytków, który zwiedza się po wykupieniu biletów. Ilość korytarzy, otworów była doskonałym miejscem do zabawy, chłopcy byli zachwyceni. Mając w pamięci równy odcinek drogi, który przejechaliśmy wczoraj, do niecałych 200 km do Batumi podeszliśmy bardzo luźno. Gruzja to jednak kraj pełen kontrastów i niespodzianek, asfalt skończył się zaraz za Vale. I znowu góry, serpentyny, krowy i piękne krajobrazy. Na tej krajowej drodze nr 11, której praktycznie nie ma, najwyższym punktem była przełącz Goderdzi 2025 m n.p.m.. Architektonicznie i krajobrazowo trafiliśmy znowu na inny od wszystkiego co widzieliśmy kawałek tego pięknego kraju. Po dużo dłuższym niż zakładaliśmy czasie, pomiędzy drzewami zupełnie zwyczajnego iglastego lasu zaczęły pojawiać się palmy i bananowce, byliśmy blisko Batumi. Granice postanowiliśmy przekroczyć następnego dnia rano, po to żeby móc przed wyjazdem jeszcze zjeść chaczapuri i inne przysmaki gruzińskiej kuchni, wśród szumu morza i bambusowego zagajnika. Noc z uwagi na wilgotność i temperaturę była wyjątkowo ciężka.

13 sierpnia wyjazd

Rano przekroczyliśmy granicę, nie zajęło nam to nawet 30 minut. Przed nami cała Turcja i planowany objazd Transylwanii.

Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright by kaukaz.pl